Marzenia, które zachowują się, jak gdyby miały silniejszy napęd i mogły bezkarnie nas wyprzedzać, są gdzieś zawsze ciut przed nami, niby na wyciągnięcie ręki, ale… nieuchwytne. Niby przyobleczone w szaty planu, ale jednak coś lub ktoś (w naszej ocenie) staje pomiędzy Tobą, a Twoim marzeniem. Bywają takie.
Niektórzy włączają turbodoładowanie i gonią je jak bolid Formuły 1. Dopadają lub nie, mniej lub bardziej zmęczeni, zostawiając za sobą tylko ślad kół i opadający pył.Niektórzy z bezradnością i biernie spoglądają na zad marzenia i włączają racjonalizację, obarczając odpowiedzialnością los, świat zewnętrzny, innych ludzi. Jeszcze innym żal… do końca życia.
Bo przecież… tak musiało być.
Kiedy zerwałam ścięgno Achillesa i w drobny pył rozbijało się moje postanowienie domknięcia w 2016-tym roku pewnego etapu mojego żeglowania, targały mną dwie sprzeczności. Z jednej strony – wściekłość, bo przecież miałam bardzo sprecyzowany plan, z drugiej zaś ból, rozczarowanie i cierpienie podpowiadało mi momentami „daj sobie z tym spokój”. Bo to było marzenie z tych trudniejszych dla mnie, generujących pewne obawy i długo się wahałam z podjęciem decyzji. Więc zrzucenie odpowiedzialności na czynniki zewnętrzne mogło być rozwiązaniem…
Na szczęście w takich momentach mam zwyczaj nieco prowokatywnego podejścia do samej siebie. To mi pozwala wracać do pionu i pomyśleć: „Chwilunia, możesz się wkurzać albo litować nad sobą, tragizować lub nakładać kolejne maski i będzie Ci bardzo dobrze z tym, a na pewno bezpieczniej. Ale czy tego pragniesz? Jeśli Ci uwiera ta perspektywa z wymówkami, jeśli w głębi duszy pozostaje jakąś tęsknotą , możesz też inaczej. Masz wpływ na całe mnóstwo elementów.”
Po pierwsze, umów się ze sobą. Umów się co do faktu, że to nie rezygnacja z marzenia, a przeniesienie w czasie – to zmienia perspektywę z „nigdy” na „na pewno”. Umów się, że je dogonisz za tydzień, miesiąc, rok, dekadę. Ustal sobie termin. Jeśli lubisz – wizualizuj. Takie umówienie się bywa wiążące – w końcu ustalasz to z poważnym jegomościem. Takie umówienie się ze samym sobą zmienia przekonanie i podejście do sprawy. Generuje myśli, które Cię będą niosły w stronę marzenia.
Strategia małych kroków i małych celebracji – to drugi element powodzenia. Ha – powie ktoś – ja tak nie potrafię. Muszę wszystko albo nic. Rozumiem, też tak mam. Zazwyczaj podjęcie decyzji skutkuje działaniem – natychmiast, maksymalnie i z fasonem. Wszystko albo nic. Ale gdy czegoś obiektywnie nie mogę, gdy coś jest trudne, gdy czuję, że mi mój wewnętrzny „drive” słabnie i mam chęć powolutku się wycofać, niekiedy oszukuję swoją naturę. Działam „tiptopowo”, choć to bywa wyzwaniem. Świadomość, że z siła wodospadu to nie ta strategia motywuje do wypróbowania innej – coż bowiem jest do stracenia? Tak więc przytulam Kaizen, filozofię małych kroków. Małe działania, niemal niezauważalne, będące reakcją na pytanie jaki najmniejszy ruch możesz wykonać, który przybliży Cię do Twego celu? Kupić rolki, przeczytać kilkanaście stron podręcznika dziennie, napisać cztery/ pięć wersów tekstu, wykonać jedno ćwiczenie… itd. Małe kroki dawały małe efekty, natomiast ich suma okazała się wystarczająco olbrzymią, by w sierpniu, rok po zakładanym terminie, zrealizować moje marzenie.
Też możesz. Warto zadbać o ludzi, którzy wesprą w momentach zwątpienia, którzy będą inspiracją. Słowem o przyjaciół, którzy rozumieją potrzebę dojścia czarnego żaglowca. I wesprą Twa wytrwałość.
To w znacznej mierze osobisty wpis. Kolejny cel przede mną. Wydawał się bardzo realny- powrót na narty. I właśnie odjeżdża bolidem.
Mam jednak swój przepis i moje małe kroki. Idę się umówić ze sobą.
Magda Prech
coach i trener