Droga do osobistej decyzji…

Moja znajoma powiedziała, że to opowieść o  karmieniu się sukcesami i  wyciąganiu wniosków z błędów. Na pewno ma rację. To moja osobista opowieść zmianie, która we mnie dojrzała w czasie rejsu stażowo – szkoleniowego z Grupą Wodną. Kawałek mojego żeglarskiego świata.

Rejs stażowo – szkoleniowy orIMG_8488
ganizowany przez kapitana Marcina Trudnowskiego właśnie się kończy. Stoję w łazience w marinie w Atenach, doprowadzając się do znanej sobie wersji „pani trenerki z biznesu”.

Obok mnie dwie dziewczyny piorą białą sukienkę. Od spojrzenia do rozmowy i okazuje się, że to Polki, które za chwilę rozpoczną swój damski  (na pokładzie tylko skipper i jeden mężczyzna) rejs po akwenie Grecji. Usłyszawszy, że żeglowałam w męskim towarzystwie, komentują zgodnie ze znanym sobie schematem: „To na pewno Ciebie do kuchni wsadzili?” Wybucham śmiechem. Otóż nie, nie na TYM rejsie.

Fakt: jest nas siedmioro – sześciu wspaniałych i ja.  Dowodzą: Marcin – Kapitan, z którym przemierzam morza i oceany od kilku lat oraz Jerry – stary wyjadacz wód wszelakich, nasz pierwszy oficer. Dodatkowo Henry i jego brat Rob, Michał z Elbląga, Jarek i ja. Wiek – raczej dojrzałych owoców, pachnących tym, co zgromadziły w drodze do dzisiejszego dnia. Doświadczenie żeglarskie w skali od 1 do 10, od skraju do skraju. Siebie plasuję w okolicy 4. Patent żeglarza zdałam w siedemnastej wiośnie życia, później długa przerwa pozwalająca zapomnieć wszystko. Powrót na deski jachtów kilka lat temu. Za mną kilka rejsów, częściej turystycznych, w czasie których przyswajam bardziej wyszukaną wiedzę i umiejętności żeglarskie raczej pasywnie, niż aktywnie (choć z pełnym zaangażowaniem). Niezmiennie stawiam tezę, że żegluję tylko dla przyjemności, a bycie sprawnym członkiem załogi jest szczytem moich marzeń. I było. Do czasu tego rejsu. Tak w życiu bywa. Szczyty się zmieniają. Stajesz na jednym i… widzisz następny. W czasie wyprawy z Grupą Wodną poczułam potrzebę, by sięgnąć po więcej w żeglarstwie. Stało się tak za sprawą całego splotu okoliczności, ale najważniejszą korzyścią jest to, że dostrzegłam w sobie coś, co mnie pcha w stronę kolejnego wyzwania… I to jest właśnie piękne.

Wracam do Polski z mocnym post_DSC0206Aanowieniem domknięcia pewnego etapu żeglarstwa i zdania patentu sternika morskiego. I wewnętrznym gilgotem mojej żeglarskiej tożsamości, która mi cichym głosem szepcze, że na tym się nie skończy…

Skąd ta decyzja?

Najkrócej mówiąc, jestem przekonana, że jej katalizatorem stała się atmosfera tego stażu. Atmosfera i bardzo sprawne zarządzanie wymianą doświadczeń przyspiesza dojrzewanie do zmiany (i jakoś tak mam wrażenie graniczące z pewnością, że nie tylko ja kończę ten tydzień z jakąś decyzją). Ale zacznijmy od atmosfery. Od pierwszej godziny tworzymy w siódemkę zespół, w którym czuje się wszechobecną chęć dzielenia się wiedzą i umiejętnościami. Przez cały tydzień nie zdarza się żadna sytuacja konfliktowa, nawet najmniejsza.  Tolerancja i otwarcie na drugiego człowieka oraz słuchanie siebie nawzajem. Menedżerowie wszystkich krajów, można się uczyć, w jaki sposób stworzyć zespół idealny ☺..

Nasz Kapitan Marcin prowadzi rejs stażowy w ten sposób, że każdy z nas z jednej strony uczy się na własnym poziomie, z drugiej naucza tych, którzy potrafią ciut mniej. Zamiast rywalizacji – pełna współpraca, wsparcie i poczucie odpowiedzialności za siebie i innych. Gdy manewr się udaje – autentycznie się cieszymy wraz z jego autorem, gdy potrzeba poprawiać – wszyscy się skupiamy, by pomóc „myślą i uczynkiem” wykonującemu. Piękna synergia, na którą trenersko patrzę z zachwytem, z drugiej zaś strony – dla mnie osobiście to źródło poczucia pozytywnego niedosytu wiedzy i umiejętności. A od tego już tylko krok do chęci sięgnięcia po więcej.

IMG_8608I właśnie możliwość sięgania po więcej to kolejna tajemnica rejsu stażowego Grupy Wodnej. Moja strefa komfortu kończy się na sprawnym asystowaniu przy manewrach. Tu mi dobrze, czuję się pewnie właściwie na każdej pozycji, a jako osoba dbająca o bezpieczeństwo jachtu – stoję na najwyższym szczycie. Niemniej zachęcona pozytywem i spojrzeniami chłopaków – próbuję nowego. Zawsze na początku w bezpiecznych warunkach. Niekiedy wychodzi pięknie, czasami wcale. Ale błędy są dopuszczalne. Asekurujemy łajbę bardziej niż sprawnie, więc nawet za wczesne lub zbyt późne rozpoczęcie manewru jest bezpieczną zabawą. Obserwuję chłopaków – serca biją im szybciej i emocje malują się na twarzach, gdy próbujemy. Za to satysfakcja w momencie sukcesu – nieocenione źródło motywacji, by następnego dnia zrobić jeszcze raz. I potrafić zrobić to w każdych warunkach atmosferycznych. Gdy kilkakrotnie i ja czuję, że potrafię, a tym bardziej, gdy odkrywam, czego nie potrafię, czego mi brak i kiedy niedostatek pewności mnie ogranicza – decyzję o dalszym rozwoju podejmuję automatycznie.

Znajomi pytają mnie, jak taki rejs stażowy wygląda w praktyce? Spokojnie, praktycznie i przyjemnie.

Spokojnie – gdyż Marcin Trudnowski od początku wprowadza zasadę ZEN, która rzutuje na przebieg nauki. Niezależnie od tego, co się dzieje, zachowujemy chłodny umysł i spokojne serca. Ten spokój wspiera nas w kryzysowych sytuacjach, eliminuje chaos i niepotrzebne miotanie się po łajbie. Słuchamy się wzajemnie i wykonujemy komendy. I już. Jedna osoba dowodzi, mówi – nie krzyczy, reszta chodzi – nie biega. TaIMG_8720ka strategia przynosi efekty – robimy więcej, sprawniej, dokładniej, a wszystko w lekkim, kumplowskim klimacie. Nie wyobrażam sobie nauki przy wysokich decybelach, w atmosferze przekleństw, oskarżeń i raniącej krytyki. Dokładnie tak samo uczymy w biznesie – by człowiek się rozwijał, potrzebuje mieć bezpieczne warunki.

Spokój postrzegam jako nastrój dobrostanu. Może przyjść z zewnątrz, ale i z wewnątrz każdego z nas.  Tak układamy życie na łajbie, by czerpać z obu tych źródeł. Po prostu harmonijnie. I to jest wielką naszą dojrzałą mądrością tego rejsu. Jakby Atena, bogini mądrości usiadła nam na achterdeku.

Praktycznie – gdyż uczymy się od A do Z rzemiosła żeglarskiego.
Początkowo wiatr nas rozpieszcza umiarkowanie, więc przy terkocie silnika, z otwartością na „nie wiem i nie potrafię” zabieramy się za wyrównanie wiedzy. Możliwość zadawania każdego pytania bardzo pomaga szczególnie Jarkowi, który raczkuje na łajbie. Węzły żeglarskie wiązane z zamkniętymi oczami, kierunki wiatru, efekt śruby, inne pojęcia żeglarskie – w sumie dobra powtórka dla każdego, kto żegluje tylko okazjonalnie. Gdy pierwszej nocy w sobotę dotykamy urokliwego portu Perdika na Aiginie i mam już nadzieję przyłożyć głowę do poduchy, kapitan ordynuje ćwiczenie rzucania cum z wdziękiem gentelmana i precyzją gracza w curling. Banał – powie ktoś – takie żeglarskie przedszkole, ale praktyka wcale nie taka banalna. Gdy od tego rzutu będzie zależało bezpieczeństwo łodzi i załogi, umiejętność przyda się bardziej niż mocno.

_DSC0502

Niedziela – w drodze do Methany, a później na Hydrę – nawigujemy. To szczególnie mnie interesuje, czuję braki w tym obszarze sztuki żeglarskiej, chcę wiedzieć precyzyjnie, jak wyznaczać kurs i pilnować bezpieczeństwa również nocą, gdy naprawdę potrafi być ciemno jak w… no wiecie gdzie. Na szczęście Jerry obficie dzieli się wiedzą i cierpliwie tłumaczy. Ponadto, zgodnie z zamysłem kapitana, praktykujemy w parach, jedna osoba bardziej doświadczona, druga mniej, dzięki czemu umiejętność manewrowania między izobatami wchodzi w krwioobieg niemal automatycznie. Nocą, płynąc w kierunku Hydry, mijamy światła Poros. Wtedy jeszcze nie wiem, że to właśnie tutaj podejmę decyzję…

Kolejny dzień przynosi manewry. Opanowanie łodzi, pływanie tyłem po prostokącie, bliżej, dalej brzegu. Dużo śmiechu i dobrej zabawy, choć oczywiście chcemy zabłysnąć i zasłużyć na pochwałę kapitana. Pierwsze moje wyjście ze strefy komfortu, gdyż tyłem prawo i lewo robi się mocno relatywne, więc ogarniam temat stając po prostu dupskiem do dziobu łodzi. Każdy manewr jest spokojnie i konkretnie omówiony przez Marcina, a informacja zwrotna podana w konstruktywnej formie pozwala zmienić zachowanie i motywuje do kolejnych prób. Czuję dużo pozytywnej energii i empatię ze strony naszego nauczyciela. Próbujemy do skutku. Gdy już wszyscy zasługują na słowa uznania, obieramy kurs na Spetses. Kolejne zadania – sprawdź port, wyznacz rutę itp. pochłaniają nas do wieczora.

Wtorek wita mocniejszym powiewem, więc ruszamy w kierunku Tiros pod żaglami.  Praktykujemy ustawianie i trymowanie żagli na kursie. Wieje baksztag i fordewind, u nas piękny „motyl” pod słońce. Kurs, który trzyma Michał, musi spełnić dwa podstawowe kryteria – ma być rybny (ciągniemy dwie wędki za sobą licząc na tuńczyki)  i doprowadzić do  celu ☺. Smakujemy piękno tej chwili, na pokładzie czuje się zachłyśnięcie wolnością. Przy okazji sporo objaśnień żeglarskich. Tak, to ważny element. Kapitan Marcin uczy myślenia. Zadaje pytanie o pomysł na manewr, następnie koryguje i omawia. Rzeczowo i z naciskiem na zrozumienie. To jego atut. Zaczynamy przestawiać głowy na poziom koncepcji już przed pytaniami. Bawię się z moją żeglarską wiedzą w małą grę – tworzę plan i weryfikuję poprawność – to bardzo wkręcające, gdyż coraz częściej wiem, co i w jaki sposób należy zrobić. Niemniej od „wiedzieć” do „zrobić” de facto droga daleka…

Dużo frajdy i doświadczenia przynosi również dzień podroży do Leonidion. Wieje zauważalni_DSC0675e, ruszamy. Zadanie szkoleniowe – zwroty wykonywane tak szybko, by nie dokręcać szotów na kabestanie. Na rękach rękawice – setne wybranie lin skutkuje obtarciami, ale kręcimy się jak kijanka, zostawiając na wodzie zygzakowaty kilwater. Dobre ćwiczenie fizyczne, szotowym pot spływa spod czapek. Od komend „lewy foka szot wybierz” język staje kołkiem. Śmiechom nie ma końca, gdyż mimo doświadczenia, zdarzają się „lewy szota fok”, a i większe wpadki językowe również. Przyznaję, komendy wydawane facetom bardzo poprawiają moje kobiece ego, hi, hi!

Dobrą lekcję dostajemy ostatniego dnia – rozwiewa się bardzo konkretnie, do 35 węzłów, dysze powietrzne między wyspami gnają jeszcze szybciej. Warunki grymaszą: nagłe szkwały i za chwile flauta – to daje możliwość pozbierania wszystkich umiejętności w całość. Kapitan daje nam swobodę i idzie drzemać. Odpowiedzialnie płyniemy tam, gdzie należy tylko… w czasie zwrotu przez rufę plączemy kapitanowe wędki. Plączą się bardzo skutecznie, wyglądają jak węzeł gordyjski. Ale w sumie – można powiedzieć, że chcemy również, w podzięce ☺, nauczyć czegoś kapitana – gdy idziesz na drzemkę, zostawiaj tylko jedną wędkę, Kapitanu! Na szczęście nie trzeba ciąć żyłek – w spokojnej zatoczce zamieniamy się w pracowite prząśniczki – moje małe rączki wespół z „łapami” chłopaków w godzinę rozplątują wszystko. Ufff, sprzęt uratowany!

Warto jeszcze wspomnieć o portach – miejscu zarówno najbardziej emocjonujących,  jak i bardzo praktycznych ćwiczeń. Zaczynamy od Tiros, gdzie dobijamy późnym popołudniem. Przy zachodzącym słońcu i radosnych IMG_8761okrzykach miejscowej dzieciarni, wykorzystując doskonały układ portu, ćwiczymy cumowanie na kotwicy i podchodzenie do pirsu rufą. Hmmm, spokój kwietnia pozwala nam doskonalić się z dużym marginesem bezpieczeństwa. Poznajemy schemat i zadania na wielu stanowiskach. Każdy z nas wykonuje manewr. Jest stosunkowo prosty, ale jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Nie zadbasz, by łańcuch kotwicy rozkładał się równomiernie, zrobi się łańcuchowa górka i w najmniej oczekiwanym momencie kotwica jęknie sprzeciwem. Przytrafia się nam też przygoda – naszą własną kotwicą wyciągamy z dna starą, zardzewiałą, pamiętającą niejedną żeglarską historię. Ha, szybka akcja i ratujemy staruszkę ze skazania na zapomnienia na dnie. Nim się obejrzymy, znika z nadbrzeża. A my mamy jej foty i opowieść żeglarską.

Port Ermioni zostaje mi w pamięci manewrem, który lubię ze względu na czarodziejską moc i wrażenie, jakie robi na obserwatorach. To właśnie tutaj ćwiczymy  „hokus-pokus”, overholung, czyli obrót jachtu przy pirsie o 180 stopni. Kolejna umiejętność zdobyta.

Ale miejscem mojego żeglarskiego przełomu okazał się inny port, a właściwie dwa. I te dwie sytuacje pięknie ilustrują proces dojrzewania do zmiany.

Pierwszy to  wspomniany wcześniej Leonidion, do którego dobijamy po halsówkach. Tutaj wychodzę poza strefę własnego komfortu. Ćwiczymy stawanie long-side. Zawsze mam obawy, gdy na rejsach turystycznych „parkujemy” w ten sposób. Nigdy nie miałam okazji ćwiczyć tego manewru na tak wielkiej łodzi. Przyznaję, po prostu się boję. Mogę zabezpieczać dziób, rufę, tutaj czuję się jak ryba w wodzie. Ale nie napływać! To zadanie definiuje się w mojej głowie przekonaniem – to nie dla mnie. A jednak, nakręcona szczęśliwymi minami chłopaków po udanym manewrze i szczerym: „ale był stres, ale łatwiej niż się wydaje”, próbuję. Serce wali mi jak młot, wewnętrzny krytyk w głowie torpeduje: „będzie trudno, a co będzie, gdy walniesz w pirs dziobem? Po co się narażasz, dziewczyno, skoro to, co masz daje Ci satysfakcję?” Gada jak najęty prze pierwsze 10 sekund, aż mi się ręce trzęsą, więc w myślach przywołuję inne „pierwsze razy” i sukcesy po nich (no w końcu nauczyłam się pływać na windsurfingu, jeździć na nartach, tańczyłam w operetce solo flamenco, szkolę w Rosji po rosyjsku itd.). Pomaga. Wewnętrznym uśmiechem uciszam małego diabła, dostrzegam spokojną i pełną wiary twarz kapitana, dostrzegam wsparcie chłopaków na zabezpieczeniu, więc… napływam. W miarę poprawnie, niemniej słucham informacji zwrotnej, by precyzyjniej zacumować przy kolejnej próbie. Wychodzi mi całkiem ładnie. Przy okazji powtórka zacieśnionej cyrkulacji, pracy śruby, odejścia od pirsu i jeszcze kilku „myków”. Boże, jaka ja jestem szczęśliwa, że się odważyłam! Wszystko we mnie śpiewa! Tak, na tym stażu wartością jest to, że nawet, gdy początkujesz – możesz się odważyć._DSC0586 Dlatego też wszyscy wykonujemy manewry i mamy powody do dumy. Wspiera podniesiony w górę kciuk oficera, pochwała kapitana, uśmiechy zespołu. Jest ok. I wtedy właśnie świadomość, że potrafię zrobić manewr poprawnie, gdy uspokoję serce, staje się moim przekonaniem wspierającym. I już wiem, że moja rola w życiu – bycie żeglarką rekreacyjną – potrzebuje przebudowy na głębszym poziomie. Bo już nie chcę tylko być sprawnym członkiem załogi. Potrzebuję czuć się odpowiedzialna za żeglowanie, chcę być żeglarką, który za dnia i nocą potrafi zastąpić kapitana. To poczucie potrzebuje większych umiejętności. Myśl o doskonaleniu się do poziomu sternika morskiego wypuszcza liścienie z mojej głowy i nie daje spokoju. Interesujące. Nic jeszcze nie mówię głośno, ale… myślę.

Takie próbowanie w spokojnych okolicznościach przyrody bardzo pomaga w trudniejszych chwilach. Ma się o tym przekonać Henryk, który chcąc doskonalić stawanie long – side,  wykonuje manewr w większym wietrze dzień później. I staje, a my z Robem dzielnie asekurujemy dziób i czujemy się częścią sukcesu. Bo jak wiadomo sukces ma wielu ojców… i matkę też potrzebuje mieć.

A co do moich liścieni… rozwijają się powoli w pełną ideę, aż rozkwitają. Rozkwitają na Poros, gdy po pięknym i leniwym poranku z wachtą (a jakże, gotowałam również), przyszło mi wyjść z portu. Na pytanie – Czy wyjdziesz z portu? – bez zawahania zgadzam się. Głód doświadczeń każe mi podjąć wyzwanie mimo lekkiego dławienia w gardle. Tym razem nauka okazuje się bardziej bolesna dla mnie, natomiast niezmiernie ważna. Na początku spoko i luz, wiem, co robić i wychodzimy prawidłowo. Po chwili jednak popełniam błąd i … tracę rezon. Nawet dzisiaj nie jest miło się do tego przyznać, natomiast lekcja warta tamtych niefajnych emocji. Niby wiem (to tak a propos układania w głowie sekwencji manewrów), niemniej opuszcza mnie pewność siebie, gdy nagle kapitan komenderuje mi zrobić coś, czego się nie spodziewałam. Zaskoczenie skutkuje niepewnością komend, a kapitan zabrania Jerremu mi pomagać. Nawet nie jestem zła, wiem, że w sumie dobrze robi, bo odkrywam swoją słabą stronę w żeglarstwie, a to mnie zawsze pcha do zmiany. Można powiedzieć – porażka.  I trudny do przyjęcia dla mnie feedback – kto to lubi? A słowa – byłem pewien, że sobie poradzisz… palą mnie po prostu jak gorący ogień. Natomiast to odkrycie prawdy o sobie samej na łajbie sprawia, że zapala się we mnie postanowienie… rozwinięcia się jeszcze mocniej. Jestem dojrzała. Dzisiaj daję sobie prawo do błędów w rożnych kwestiach. Chwila głębszej analizy, jeszcze jedna konkretna rozmowa i już wiem, że zrobię tego sternika morskiego. To nie porażka – po prostu doświadczenie na drodze do bycia lepszym w żeglowaniu. Mogę się zdołować sytuacją lub potraktować jako szansę, jako stopień w górę. Wybieram drugą opcję. Wiem, czego mi brak i co mnie zaskoczyło. I to jest moja mądrość. I właśnie ta mądrość podlewa moją roślinkę. Czuję, jak w sercu rośnie mi tęsknota do tego momentu, kiedy poczuję, że w takich chwilach daję radę, gdy poczuję się  „oficersko i sternikowo”. Bardzo _DSC0656zachęcająco wpływa dojrzała postawa załogi, działają tak sprawnie! Wychodzimy z portu. Możliwość wykonania kolejnych zadań prawidłowo, nawigowanie do ostatniego przystanku przed Atenami – Epidavros, karmią moja duszę pewnością co do celu, jaki chcę osiągnąć w żeglarstwie. Potrafię  sporo, potrzebuję rozwinąć strategię i być pewniejszą. Realnie, bez iluzji doskonałości, natomiast z wiarą, że ten poziom pozwala mi, po doszlifowaniu umiejętności sięgnąć kolejnego szczytu. Serce fruwa z radości, kiedy nieśmiało wyjawiam zamiar kapitanowi i słyszę pełne wiary słowa aprobaty, wsparcia, wiary w to, że potrafię. I gdzieś w jego tonie głosu słyszę trochę radości z tego, że podejmuję taką decyzję. To Twoja zasługa, Kapitanie. Dziękuję! Bo pozwoliłeś mi spaść i się odbić. I teraz skaczę wyżej. I Wasza, Jerry, Henryku, Robercie, Michale i Jarku – dodajecie skrzydeł i chcę, byście byli świadomi tej Waszej mocy. I myślę, że wszyscy odkrywamy coś dla nas istotnego. Ostatniego dnia, po doświadczeniu nocnego żeglowania do Aten i wejścia nad ranem do portu, podczas pożegnania pada wiele ciepłych i ważnych słów. Słychać w nich: nauczyłem się, przekonałem się, że…, podejmuję decyzję… Wiem, że ten rejs żeglarsko zmienia nas wszystkich, każdego na innym poziomie… I to właśnie jest tak bardzo pociągające w stażach Grupy Wodnej.

Ale to nie wszystko…warto jeszcze powiedzieć o trzecim aspekcie rejsu szkoleniowo – stażowego, na którym jest po prostu:

Przyjemnie – gdyż czas rejsu to nie tylko żeglarstwo, ale smakowanie lokalnej kultury, kuchni oraz czerpanie z naszych bogatych i różnorodnych osobowości. Po prostu cieszenie się życiem. Każdego ranka znajdujemy moment, by doświadczyć  miejsca, w którym nocowaliśmy. Każdy porcik zaskakuje czymś szczególnym. Perdica – piękną niedzielą, kotami w ilościach ponadprzeciętnych i kwiatowym świętem w kościele grekokatolickim.

Methana wita nas zapachem zepsutych jajek i ciszą. Okazją do wewnętrznej samotności, zadania ważnych pytań swojemu Ja. W czasie, gdy Marcin i Michał biegają, wachta kambuzowa szykuje obiad (nie ja, podkreślam!), przechadzam się wzdłuż portu. Idę i nikogo nie spotykam. Dookoła tylko urokliwe łódki rybackie z całym osprzętem i… cisza. Cisza w głowie i duszy, równowaga, zgoda na spokojne delektowanie się rzeczywistością. Każdy, kto mnie zna wie, jak trudno mi wyłączyć nadaktywność i wyciszyć wewnętrzny dialog. A tu nagle… cicho. I w tym byciu ze sobą jest mi dobrze, czuje się spójna, akceptująca świat dookoła i szczęśliwa. Na ogół potrzebuję do osiągnięcia tego stanu wody, nurkowania, pływania. A tutaj… przyszedł „na sucho”. Czego chcieć więcej? Może jeszcze stolików na plaży skąpanej w cieple i słońcu? Takie bel far niente funduje Tiros o poranku.2016-04-06 11.06.45 Fotografuję. Chyba w tym roku mam parcie na szukanie piękna w brzydocie i współistnienia obu tych stanów. Urzeka mnie kontemplacja smukłej i zadumanej wędki wbitej w piasek w towarzystwie pękatej, brudnej betoniary. Wow. Po prostu tak wygląda życie. Tiros przynosi jeszcze coś. Niesamowity zapach. Ten zapach nasila się wieczorem, snuje się po powierzchni wody, wciska do zatok ☺. Tak słodki i intensywny, że aż kręci się w głowie. Odkrywamy, że to kwiaty mandarynki i pomarańczy tak nas odurzają. Kulminacja wonnego orgazmu następuje, gdy popołudniową porą wpływamy do Epidavros. Długa zatoka nasycona zapachem zapowiada niesamowite doznania. I faktycznie, wybieramy się w piątkę na spacer do amfiteatru (nasi jachtowi atleci, Marcin & Michał wyrabiają kilometry), drogą biegnącą wzgórzem obsadzonym kwitnącymi drzewkami. Nurzamy się w słodkim aromacie i podżeramy owoce. Żyć, niIMG_8792e umierać, Panie i Panowie!

Hydra z kolei pozwoliła wieczorem zaskakująco dobrze zjeść. I porozmawiać o ważnych i mniej ważnych sprawach. A rankiem… ach, uwielbiam ten port, tak inny teraz, niż w sezonie. Wieje nic, więc dajemy sobie czas na poszperanie po miasteczku. Chłopcy maszerują w górę, a mnie fascynuje pewien właściciel trzech osłów, stojący wraz z kolegami – tragarzami na nadbrzeżu w oczekiwaniu na turystów lub towar do przetransportowania. Poluję z aparatem fotograficznym na jego profil. Jest!  Uwielbiam obserwować ludzi, więc ten czas znajduję jako smakowity kąsek. I znowu spokój, zmącony tylko widokiem dna portowego i leżących tam martwych ryb. Od Polki, właścicielki znanej nam restauracji dowiadujemy się, że jeszcze tydzień temu dno było zasypane ziemią i gruzem – pozostałościami ubiegłorocznej powodzi. Ściska mi gardło, gdy opowiada o tym, jak zwierzęta płynęły porwane przez nurt i tonęły w morzu…

Ale to nie koniec porcików. Spetses wrywa się w pamięć długim spacerem i kawą w lokalnej tawernie, Poros – zakupami  rybek do wędek oraz doskonałymi sokami.

Urok tego rejsu podsyca również lokalna kuchnia. Zjadamy zaskakująco dobrze w portowej knajpce na Hydrze, jeszcze lepiej na Tiros (dwa talerze – grillowane mięsa i owoce morza) zaspakajają apetyty, jeszcze cudniej, gdy gotujemy sobie sami na łajbie. Zupa rybna, mięsa w sosach pomidorowych, ziemniaki w mundurkach z okrasą, sałatki greckie z fetą i grillowane bakłażany, jajecznice na kilka sposobów, jabłka w cieście, ba, nawet zwykła owsianka z owocami… tak, puszkowego jedzenia tu nie znajdziesz. I wszyscy bawią się gotowaniem. Jednak największą ucztę_DSC0469 sprawiamy sobie w Leonidion, gdzie gościmy w rodzinnej knajpie Margarhity, zwabieni rekomendacją w locji. W locji! No i warto było! Doskonałe kalmary oraz kotlety jagnięce (po które właściciele jadą specjalnie dla nas) z wyśmienitym winem wywołują przewracanie białkami z zachwytu, niemniej prawdziwe odgłosy rozkoszy rozlegają się przy najlepszej ośmiornicy, jaką w życiu jadłam. Po prostu koncert jęków zachwytu. I turlanie na jacht, bo z przejedzenia nikt nie idzie normalnie. Absolutnie, czytelniku, musisz tam zajrzeć, ja wrócę na pewno! Dodam jeszcze, że każdy gość opuszcza tawernę z siatką mandarynek – sok cieknący nam po palcach, głośne mlaskanie i oblizywanie brody – to efekt rozkoszy, z jaką je konsumujemy przez kolejne dwa dni. A przy okazji mała refleksja – Grecy tak bardzo się starają… jakby się bali, że nie przyjedziemy do nich, a my się boimy tam jechać. Niepotrzebnie – na wyspach przez cały tydzień nikt i nic nie zakłóca naszego spokoju.

Porty, jedzenie… to wszystko ważne. Natomiast na koniec zostawiam sobie creme de la crème, czyli naszą załogę. Siedem osobowości, różnych, a tak bardzo zazębiających się. Różność, która tworzy moc doskonałą.

Po pierwsze – dbamy o symetrię i harmonię oraz jesteśmy siebie ciekawi. Empatia i życzliwość wyznaczają kierunek na tym naszym towarzyskim kompasie. I jeszcze dbałość o to, by inni czuli się dobrze. Opowieści żeglarskie, które są nieodłącznym elementem szkoleń żeglarskich snujemy z wdziękiem, dbając, by każdy miał swoje pięć minut._DSC0721A Zero wszechwiedzy, więcej zaciekawienia, czego mogę się od Ciebie, towarzyszu podroży, nauczyć. Alkoholu w sam raz, by zachować się pięknie i bawić wesoło. Z mężczyznami rozmawia się inaczej. Odkrywam, że nie tęsknię do rozmów o paznokciach i ciuchach, dobrze mi w tym szorstkim świecie męskich historii. I nie tylko szorstkich, gdyż kilka z tych rozmów zostanie we mnie mocną emocją na zawsze. I śmiem twierdzić, że były ważne dla obu stron konwersacji. I za tę szczerość ważnych rozmów, chłopaki, czuję wdzięczność przez cały rejs i dzisiaj, pisząc te słowa, również. I jeszcze za to, że potrafimy pomilczeć, że nie zapychamy przestrzeni bezwartościową paplaniną i kolejnym dowcipem, że pozwalamy sobie na  milczącą uważność na prawdziwe piękno dookoła. A z drugiej strony – tak cudownie i beztrosko rechoczemy bawiąc się naszym poczuciem humoru i doskonałym towarzystwem wieczorami przy winku.

Po drugie – szanujemy swoją odmienność i dajemy prawo do własnej opinii. Najmocniej doświadczamy tego, gdy dochodzi do dyskusji, która musiała się wydarzyć w gronie Polaków – do messy wkracza polityka. Dwoje z nas mieszka poza granicami kraju, patrzą na wydarzenia z pewnym dystansem i to zabarwia rozmowy inną nutą. Różnimy się w sympatiach politycznych, stąd dyskusja na początku osiąga wysoką emocjonalnie temperaturę, ale tylko na moment. Po chwili rzednie i dalej toczy się w atmosferze poszanowania zdania innych, spokoju i uziemiania emocji.  Kulturalna, tolerancyjna, oparta na argumentacji, a nie zacietrzewieniu. Czyli rzadko spotykana piękna dyskusja.

Po trzecie – jesteśmy ekipą bardzo zrównoważoną emocjonalnie. Powiedziałabym, że nasza średnia manifestacji uczuć jest prostą z pikami ekscytacji. Żadnego focha, żadnej sprzeczki, żadnych szpil wbijanych, by zabolało. Bossssko. I to wcale nie z powodu braku emocji, o nie! Znalazły się na pokładzie typu mocno emocjonalne (sama taka jestem), potrafiące wręcz zagotować się. Natomiast emocjonalność idzie pod rękę z dojrzałością, pełną tolerancji i zrozumienia, taktu i uważności na potrzeby pozostałych członków załogi. Dbamy o siebie bez zbędnych ceregieli. Ta dojrzałość definiuje nasz rejs od pierwszej minuty. To niesamowite, ale współistniejemy w taki sposób, jakbyśmy mieszkali razem od lat i beczkę soli zjedli lub nawet dwie. Politycy mogą się uczyć od nas. Zespoły w biznesie i menedżerowie również. Ta harmonia, uważam, to nie jest przypadek. Za to również cenię rejsy Marcina, że ma rękę do ludzi. Zatem ryzyko spotkania przypadkowego, z łapanki, członka załogi jest minimalne. Ciekawe, dlaczego ludzie tak chętnie z nim się uczą? Dobra, to pytanie retoryczne.

To już koniec relacji. Koniec, który dla nas, uczestników rejsu szkoleniowo – stażowego jest początkiem. Początkiem czegoś… żeglarskiego albo więcej. Quo vadis? Przed siebie. Kończymy z ogromnym bagażem nowych umiejętności żeglarskich i wewnętrzną radością. Czego chcieć więcej?

Spotkać się jeszcze kiedyś razem na szlaku – do zrobienia. Już na stronie GW wisi zapowiedź. Ja się wybieram.

Zrealizować osobiste marzenie? Proszę bardzo. Pierwsze już realizuję – sternik jachtowy i bycie mocnym zapleczem dla kapitanów. Wyjeżdżam określona w roli „na wodzie”. Zaczęłam ten rejs jako doświadczona żeglarka turystyczna, kończę jako świadoma i odpowiedzialna żeglarka morska z ambicją sterowna. Z marzeniami i celami. I  działam.

ZIMG_8862abieram ogromny pozytywny ładunek energii i poczucie spełnienia. I cumuję w sobie to uczucie. Kompani moi – dziękuję za ten niesamowity tydzień! A Marcinie, Tobie dziękuję za każde słowo, które dodawało mi pewności siebie. I za rozbudzanie i wspieranie marzeń. Bo na TYM rejsie, koleżanki joginki z mariny w Atenach, marzenia kiełkują i rozkwitają zmianą jak pachnące kwiaty mandarynki. I nie mają nic wspólnego z gotowaniem ☺. Chyba, że tak chcesz.

Magda Prech,

                                                                 uczestniczka rejsu, żeglarka z uśmiechem, coach, trenerka

Autorzy zdjęć: Jerzy Czartoryski, Marcin Trudnowski, Magdalena Prech